Podróże po Niemczech. Jak w latach 2010-2022 udawało mi się tanio zwiedzić kraj wszerz i wzdłuż

Podróże po Niemczech? Głównie koleją

Nigdy nie ukrywałam, że jestem fanem kolejowych podróży. Ale też nie zaprzeczam, że zwiedzanie własnym samochodem, rowerem lub nawet na pieszo ma sporo zalet. Niestety nie prowadzę samochodu. Podróżuję głównie sama, a moje wyprawy cechuje ogromna intensywność, stąd kolej wydała mi się najlepszym rozwiązaniem. Zdecydowały o tym gęsta sieć połączeń, szybkość, dobry serwis i dostępność. Przed 2013 rokiem niemiecka kolej była monopolistą na długich trasach. Później na rynek weszli przewoźnicy autokarowi, wśród których obecnie lwią częścią rynku włada Flixbus.

Zamek Hohenzollern
Zamek Hohenzollern, mój ulubiony klasyk © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna, 2010

Bilet Jubileuszowy DB 2010

10 lat temu, w maju 2010 roku, w regionalnym ekspresie do Berlina wpadło mi w ręce branżowe pismo DB MOBIL. Zazwyczaj nawet go nie kartkuję, ale tym razem magazyn leżał na siedzeniu, które zamierzałam zająć. Po przerzuceniu kilku stron trafiłam na reklamę, która bez reszty ustawiła moje wakacje na kolejne lata. Bardzo intensywne wakacje.

Oto Niemieckie Koleje (Deutsche Bahn) świętowały swoje 175-lecie i chętnie dzieliły się tą radością z innymi. Umożliwiając im podróże koleją po całym kraju przez miesiąc za 299 euro.

Bez ograniczeń, ICE, EC, IC, RE, RB, SBahn – do dyspozycji przez 30 dni. Czy to się opłacało? A jak! Pojedynczy bilet Berlin-Monachium kupiony tuż przed odjazdem kosztował wówczas 120€. Do tego infrastruktura pozwalająca na wygodne i szybkie podróżowanie. Nie liczyłam jeszcze za ile euro natrzaskam kilometrów. Za to oczami wyobraźni widziałam się już pośród bajecznych piaskowców Szwajcarii Saksońskiej, przesypywałam piach na plaży Syltu i piłam aromatyczną kawę w palarni w Hamburgu.

Tyle dobra w tak krótkim czasie! Jak to ogarnąć?

deutschland pass
Bilet Jubileuszowy DB w 2010 roku © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Na kryzys najlepsze podróże

W 2009 roku kryzys finansowy na świecie i zmniejszona ilość zleceń na oprowadzanie wygoniły mnie z Berlina na kilkanaście miesięcy. W niepewnych czasach turystyka zawsze obrywała jako pierwsza, a podniesienie się z powrotem zajmowało jej dłuższą chwilę. Wyjątkiem są zagrożenia terroryzmem. Tutaj sprawdza się powiedzenie, że „turystyka ma krótką pamięć”. Przy niedawnej pandemii można się było przekonać o nowym zakresie ograniczeń, gdy z dnia na dzień prowadzane były regulacje odnośnie blokad lotów, testów, itp. przez rządy krajów.

Ale wracając do lat 2009/2010. Pamiętam jak powiedziałam wówczas przyjaciółce, że jak teraz nie wykorzystam takiej okazji, to później może już jej nie być. Bo przyjdzie dom, małżeństwo, stabilizacja i trudno będzie wyrwać się samotnie z plecakiem na cały miesiąc.

Hmm… okazało się, że „okazje” wykorzystywałam mocno przez kolejne 5 lat (2010-2015), a wszystko skończyło się, ku mojemu rozczarowaniu, wraz z wycofaniem oferty przez Deutsche Bahn. Ale po kolei…

Widok na Berlin, w którym mieszkałam ponad 15 lat © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

175 lat niemieckich kolei

W 2010 roku niemieckie koleje (Deutsche Bahn) świętowały jubileusz 175 lat. Nie ukrywam, że już czekam na to, co będzie się dziać w 1835 roku, na 200-lecie.

Na terenie Rzeszy Niemieckiej pierwsi pasażerowie mogli doświadczyć nowego cudu, jakim wkrótce stała się żelazna kolej, dokładnie 7 grudnia 1835 roku. Był to krótki odcinek pomiędzy Norymbergą a Fürth, liczący sobie około 6 kilometrów i uruchomiony przez lokalną firmę (Königlich privilegierte Ludwigs-Eisenbahn-Gesellschaft), w skrócie nazywaną Ludwigseisenbahn. Nazwa pochodzi od imienia bawarskiego króla, Ludwika I. Pierwotnie datę uruchomienia wyznaczono na 25 sierpnia, dzień urodzin władcy, ale się nie wyrobiono. Strasznie żałuję, bo to również dzień moich urodzin!*

*wszystkich urodzonych 25 sierpnia pozdrawiam i zapraszam do zacnego grona, w którym znaleźli się między innymi Ludwik II Szalony, Iwan IV Groźny, Erich Honecker i ja

Dziwny bilet

Nie wiem, ile osób skorzystało z jubileuszowej oferty w 2010 roku, gdyż moim zdaniem akcja była nadzwyczaj słabo rozreklamowana. Po pierwszych informacjach w maju, musiałam mocno przetrząsać internetową stronę DB, by znaleźć coś więcej. Po zakupie upragnionego biletu na czas od 21 lipca do 20 sierpnia 2010, zabrałam się za ostateczne dopracowywanie planu, nad którym ślęczałam już od tygodni.

Czy S-Bahn to pociąg?

Była to nowa oferta i nawet pracownicy na stacji kolejowej nie potrafili mi odpowiedzieć na wszystkie pytania.

Pierwsze podstawowe brzmiało: czy na ten bilet mogę jeździć S-Bahnami (kolejką miejską)? Problem pojawił się już pierwszego dnia rano w Dreźnie. W stronę Szwajcarii Saksońskiej kursowały tylko S-Bahny. To jak? Panie na dworcu długo się zastanawiały, w końcu stwierdziły, że przecież mogę jechać EC do Bad Schandau, który odchodzi za chwilę. I tym pojechałam, ale niepewności pozostały. Podobnie w Berlinie, obsługa stwierdziła, że owszem, S-Bahn tak, ale tylko w obrębie strefy A. Czyli tak, jak opcja City-Ticket, dodawana do długodystansowych biletów IC/ICE/EC.

Przez ten pierwszy rok bujałam się między niepewnością, unikaniem S-Bahnów, kupowaniem dodatkowych biletów, a czasem ryzykowaniem wyimaginowanej kary. Bo nikt nie potrafił odpowiedzieć jednoznacznie, konduktorzy mieli wątpliwości, ale przeważnie machali ręką. Dopiero w kolejnych latach pojawiły się jasne wytyczne. Tak. S-Bahn jest spółką DB, więc obowiązuje we wszystkich pociągach miejskich w kraju. Nie powiem, że w przyszłych latach chętnie z tego korzystałam, również w Berlinie.

Kasować czy nie?

Generalnie jednak kontrola biletu (która była przy 99% przejazdów) wyglądała podobnie. Pierwszy odruch, by szybko skasować bilet powstrzymany, wczytywanie się w warunki, prośba o dokument ze zdjęciem, ponowne wczytywanie się w bilet i wahanie, czy ten bilet należy skasować. W następnych latach półżartem prosiłam o ograniczenie się, bo wg przepisów wystarczyła pierwsza pieczątka i ewentualnie kolejna w ostatni dzień ważności biletu.

A co to za dziwo?

W jednej edycji, w 2013, dołożono coś ekstra! W ramach ważności biletu można było wykorzystać dwa dni, by podróżować po Szwajcarii i/lub Austrii. Na oba kraje nie starczyło mi czasu, więc wybrałam pierwszy, bo nigdy w nim nie byłam. By dotrzeć do Lauterbrunnen, przesiadałam się w Bazylei i Interlaken. Tylko w jednym pociągu konduktor informował się przez walkie-talki o akcji DB.

W pierwszych latach to ja miałam więcej problemów, by ustalić, czy mogę wsiąść do pociągu regionalnego przewoźnika. Są ich w Niemczech dziesiątki i dopiero po dwóch czy trzech latach, kiedy popularność biletu wzrosła, opublikowano informację, których przewoźników pociągi wchodzą w grę. Praktycznie wszystkie, poza typowo turystycznymi atrakcjami, jak na przykład wąskotorowa kolejka na Brocken.

Podróże po Niemczech wszerz i wzdłuż. 2010

W 2010 roku punktem startowym był Zgorzelec/Görlitz, z którego ruszyłam, by zwiedzać Szwajcarię Saksońską. Dalej przez Budziszyn do Magdeburga, z przerwą w Berlinie i stamtąd na południe do Ulm i nad Jezioro Bodeńskie. Za dopłatą 10€ mogłam wówczas skorzystać ze specjalnych nocnych pociągów, które miały rozkładane siedzenia i zafoliowany kocyk do kompletu (nie zawsze czekał na mnie na siedzeniu, czasem trzeba go było sobie poszukać w różnych tajemniczych schowkach).

Już na tym etapie modyfikowałam plan na bieżąco. Z Ulm dało radę w ciągu dnia obrócić do Lindau nad Jeziorem Bodeńskim? Świetnie, po wdrapaniu się z samego rana na najwyższą kościelną wieżę na świecie, ruszyłam na południe nad wodę, gdzie spędziłam… godzinę. Ale jaką godzinę! W 2010 roku po prostu kolekcjonowałam obrazy i przeżycia. Miało ich być jak najwięcej.

Po Jeziorze Bodeńskim trzeba było już pilnować planu, bo w grę wchodziły zarezerwowane wcześniej noclegi. Najpierw zjazd na wieczór do przypadkowo wybranego Altöting w Bawarii. Bo tanio. Początkowo źle wypowiadałam nazwę miejscowości, jako Al-töting, co budziło oburzenie miejscowych, którzy natychmiast mnie poprawiali. Potem odkryłam na mapie również Neuöting i wszystko stało się jasne. Gdy znalazłam się na miejscu, znów musiałam przekładać pociągi na później. Bo Altöting  okazało się nie byle jaką pielgrzymkową miejscowością, w dodatku z pomnikiem Jana Pawła II na rynku.

Bad Schandau
Bad Schandau w 2010 roku, jedno z pierwszych zdjęć, kiedy rozpoczęłam podróż. Do tego widoku mam do dzisiaj ogromny sentyment © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Tylko góry

Alpy Berchtesgadeńskie były jedyną miejscówką w 2010 roku, gdzie szarpnęłam się w sezonie na trzy noclegi. Też znalezione w miarę tanio. Nie żałuję ani jednej chwili tam spędzonej, ani też tego, że przez ten czas właściwie nie korzystałam z biletu kolejowego. Mało tego, po raz kolejny zmodyfikowałam plany i wyjazd z Berchtesgaden był późnym popołudniem, by skorzystać z uroków miejsca do maksimum. W przyszłości wielokrotnie tu wracałam.

Tym samym planowe Monachium zaszczyciłam jedynie godzinnym spacerem na starówkę, by rano stawić się już w Lubece na północy. Choć do Bawarii jeszcze wróciłam tego lata, takie skoki były konieczne, by zaoszczędzić na noclegach, które można było spędzić w pociągu. Z Lubeki przez Berlin wróciłam do Zielonej Góry. Było to 30 lipca 2010.

Drugi etap podróży

Kolejne Podróże po Niemczech skierowały mnie do Ratyzbony. Jak zwykle, za krótko, za mało… Stamtąd skok na drugi koniec kraju i następnego dnia wizyta w najstarszym mieście Niemiec, Trewirze. Ostatnie zdjęcie wykonane coś przed godziną 15, bo przecież Luksemburg czeka. To było odkrycie dnia! Za grosze (8€ w obie strony), w niecałą godzinę mogłam znaleźć się w Luksemburgu. Mając na miejscu jakieś 2 godziny, skorzystałam z autobusu wycieczkowego, z krótkim przystankiem na twierdzę. Po 19.00 byłam z powrotem w Niemczech.

Następnego dnia Koblencja i zamki nad Renem, jednodniowa przerwa w Berlinie i z powrotem na południe. Tym razem celem był najwyższy szczyt Niemiec, Zugspitze. Dokładnie to platforma widokowa pod nim, bo na wspinaczkę się nie szykowałam. I tu przyszło mi wydać jednorazowo najwięcej pieniędzy na pojedynczą atrakcję, czyli kolejkę na szczyt i z powrotem. Wtedy całe 44€, ale i obecnie nie wahałabym się dać 68€ (2023).

Pozostając na południu kraju, przenocowałam w Stuttgarcie, by z samego rana ruszyć na zamek Hohenzollern. Po części z racji zawodowych, ale nie ukrywam, że zakochałam się w jego malowniczym położeniu i samym zamku też. Tutaj również powracałam wielokrotnie. Zwiedziłam pobliską miejscowość Hechingen, połaziłam trochę po Stuttgarcie i z powrotem do Berlina i dalej do Polski. Tak zakończył się drugi etap mojej podróży. Był 10 sierpnia 2010. 

Trzeci etap podróży

Najdłuższa przerwa wymuszona była po części pracą. Wypadało coś przecież zarobić. Trzeci etap był najbardziej rozlazły, zmęczenie dawało już znać i z pierwotnie ambitnych planów ratowałam co się dało. Miał być Brocken w górach Harz, który to pomysł okazał się największą klapą 2010 roku oraz najdalej wysunięte punkty na północy Niemiec, czyli wyspa Sylt i nielubiany przez kierowców Flensburg. Przy czym muszę dodać, że nad morze ciągnęło mnie zdecydowanie mniej niż w góry.

Najpierw jednak jedyna lokalna wyprawa w 2010 roku – do Spreewaldu w Brandenburgii. Nie zwiedzałam za wiele, tylko sprawdzałam, kto, gdzie i jakie oferuje rejsy płaskodennymi łódkami po kanałach. Zapytanie od któregoś z biur podróży.

Brocken

W kolejny dzień podjęłam ostre wyzwanie, by ruszając z Berlina najwcześniejszym pociągiem, dotrzeć do Thale w górach Harz, pozwiedzać sobie, a potem przejechać do Wernigerode i stamtąd wejść pieszo na Brocken.  Położony 20 kilometrów od stacji kolejowej. W ten sam dzień.

Jeśli zaczęłabym koło 13.00, to koło 20.00 powinnam być z powrotem. Da się zrobić, tak myślałam.

Oczywiście, że się nie dało, bo bez mapy nie byłam w stanie wyjść nawet w dobrym kierunku z miasta. I całe szczęście, bo plan durny był jak but. Po pokręceniu się peryferyjnymi uliczkami, wróciłam na dworzec i zdążyłam tego dnia obejrzeć jeszcze zabytkowy Quedlinburg.

Nad morzem. Sylt i Rugia

Ostatnie dni mojej podróży były już spokojniejsze. Pojechałam do Zwickau w Saksonii, żeby dowiedzieć się coś o słynnych trabantach. Trabantów nie znalazłam. Łaskawsze okazało się Bayreuth, gdzie nawet odwiedziłam pałac (Wilhelmina von Bayreuth była siostrą króla pruskiego, Fryderyka II). Potem do Norymbergii, na wieczorną przebieżkę po rynku i przez noc na północ do samego Flensburga. Szybko z niego uciekłam, bo najbardziej interesował mnie przejazd Groblą Hindenburga (Hindenburgdamm) na wyspę Sylt. To bardzo wąski pas ziemi o długości 8 kilometrów, na którym położona jest linia kolejowa i nic poza tym.

Na wyspie miałam jedynie czas na spacer do plaży i z powrotem w Westerland. Do najdalej wysuniętego na północ punktu Niemiec dotarłam dopiero kilka lat później. Tradycyjnie zachwycił mnie lokalny marketing turystyczny. Nawet z tak dziwnego kształtu wyspy da się zrobić ciasteczka, biżuterię i poduszkę dla kota.

Nadmorskich klimatów ciąg dalszy uskuteczniłam po krótkiej przerwie w Berlinie, na Rugii. Wybierając się tam kolejowo zawsze trzeba dokonywać wyboru, czy chce się jechać na północny czy południowy wschód. Tam bowiem koncentrują się najciekawsze atrakcje wyspy. W 2010 roku skierowałam się do uzdrowiskowej miejscowości Binz (i pamiętam, że tam ponad pół godziny cennego czasu skradły mi rozmowy z jakimś biurem podróży) oraz do dawnego kompleksu nazistowskiego w Prora.

I na koniec ponownie coś poza granicami

Z północy Niemiec przejechałam nocnym pociągiem, a jakże – na południe. Tym razem skusiła mnie możliwość szybkiego wypadu do Strasburga we Francji. Punktem startowym był tu Offenburg. W późniejszych latach poszerzyłam moją kolekcję przygranicznych miejscowości o Salzburg (Austria), Bazyleę (Szwajcaria) i Maastricht (Holandia). A dodać by można przecież jeszcze Szczecin w Polsce.

Ostatnim miastem tego lata był Frankfurt nad Menem, przez który do tej pory jedynie przejeżdżałam. Niestety, też na szybko. Nie skończyły się za to jeszcze moje podróże w 2010 roku.

7 grudnia 2010

Mój sfatygowany i ostemplowany ze wszystkich stron bilet można było użyć raz jeszcze. A mianowicie 7 grudnia 2010 roku. W międzyczasie wróciłam już na stałe do Berlina, więc było mi łatwiej zaplanować nawet odległy cel. I teraz główkuj człowieku, gdzie by tu pojechać zimą, wskakując do pociągu o 4 nad ranem.

Podjęłam sentymentalną podróż do Porta Westfalica (uwielbiam tą nazwę). Cel był klarowny – wspiąć się pod pomnik Cesarza Wilhelma I, który malowniczo postawiono na zboczu wzniesienia. W dole Wezera przepływająca furtą pomiędzy dwoma wzgórzami Wiehenberge. Dla mnie magia.

Byłam tu już na wymianie szkolnej w liceum, ale szybko o tym zapomniałam (nie było wówczas internetu, który zastępował pamięć). Wiem jedynie, że bardzo mi się tam podobało. I pewnego razu, podczas podróży autobusem do Irlandii, o zmierzchu zobaczyłam coś charakterystycznego w oddali. Góra, przesmyk i wystająca rotunda z kopułą. Nazwę miejscowości podpowiedziała mi koleżanka z wycieczki, była pilotka. I już wiedziałam, że kiedyś tu powrócę.

Ale sam pomnik to byłoby za mało. Na zaproszenie przewodniczki z Kolonii, udałam się poznać ją osobiście i trochę pozwiedzać. W adwentowy czas, gdy popołudniem było już całkiem zimno, najlepszym wyborem okazało się Muzeum Czekolady. Gdyby ktoś chciał zwiedzić Kolonię z polskojęzycznym przewodnikiem, polecam Martę Hennrich.

Porta Westfalica
Pomnik Cesarza Wilhelma I © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

2011. A czemu tak?

W miarę zbliżania się lata oczekiwałam na stronach Deutsche Bahn informacji o podobnej ofercie na wakacje. Niestety, nic takiego nie nastąpiło. Zaczęłam więc oszczędzać na roczną kartę DB100, która kosztowała wówczas około 4 tysięcy euro.  Gdyby udało mi się ją zdobyć, cały rok mogłabym jeździć po Niemczech, jak podczas lata w 2010 roku.

Sezon turystyczny w Berlinie nie był zły, ale brakowało mi moich podróży. Skoro nie całe Niemcy, to może chociaż Brandenburgia? Miesięczne bilety na cały land były w stałej ofercie i obejmowały nie tylko pociągi i miejską kolejkę, ale również autobusy, tramwaje i publiczne promy. Jeśli dołożyć do tego Berlin i przejazdy do Frankfurtu nad Odrą, za które i tak płaciłam osobno, bilet bardzo się opłacał.

Brandenburgia na zastępstwo

Ale trzeba było teraz dzielić czas między pracę i wypady w okolice. Były to zawsze jednodniowe wycieczki, czasem z konkretnym celem, jak festyn płodów rolnych czy tymczasowa wystawa. Przez trzy miesiące z rzędu zjeździłam Brandenburgię wszerz i wzdłuż. Nie zastąpiła mi ona jednak gór, zamków nad rzekami czy średniowiecznych uliczek z domami z pruskiego muru. Tutaj takich nie było. Ale zyskałam niezłe podstawy do rozpisania się o atrakcjach i ciekawostkach turystycznych landu. Efektem tego były dwa artykuły w ogólnopolskim magazynie All Inclusive

  1. Na szlakach Brandenburgii, 2015
  2. Z wizytą nad Sprewą i Hawelą, 2013 

Jakby tego było mało, drugi artykuł ukazał się po sąsiedzku z tekstem Justyny Mazurek-Schramm z Fundacji Kultury Irlandzkiej, prywatnie żony Krzysztofa Schramma, założyciela Towarzystwa Polsko-Irlandzkiego, którego powspominałam nieco tutaj.

Pałac w Rheinsbergu, Brandenburgia © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Co ciekawego można przeżyć w okolicach Berlina?

Hitem była przejażdżka na rolkach od Luckenwalde do Jüterbog (12 km), pojeździłabym więcej. Zaskoczył mnie ogromny kościół w Bad Wilsnack i jego historia. Spreewald, jak i Wyspę Tropikalną, znałam już wcześniej – to dobre cele na rodzinne wycieczki, połączone z aktywnością nad wodą.  Zdominowane przez odkrywkowe kopalnie węgla brunatnego południe Brandenburgii aspiruje obecnie do miana największego pojezierza Europy. Tam poznacie ciekawą, ale dość smutną historię niwelowania całych wiosek na potrzeby górnictwa na pograniczu Brandenburgii i Saksonii.

Przede wszystkim jednak Brandenburgia stoi cegłą. Tutaj zwiedza się ogromne ceglane kościoły i imponujące klasztory, zakładane za pierwszych władców tych ziem. Niestety, a może i stety dla późniejszych pokoleń, reformacja zatrzymała ich rozwój i… zewnętrzną postać. Polecam zatem założenia w Chorin, Lehnin, Prenzlau czy Ziesar.

foldery turystyczne
Tyle literatury potrafiłam przywieźć tylko jednego dnia. Tutaj foldery z Brandenburgii © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Podróże po Niemczech w kolejnych latach

W 2012 roku informacja o wakacyjnej ofercie DB pojawiła się z zaskoczenia. Bilet miesięczny powrócił pod nazwą Deutschland-Pass. Nie mogłam sobie odmówić jego zakupu, mimo, że na wrzesień miałam już zakupiony bilet lotniczy do Korei. Cóż, stwierdziłam, że zanim rzeczywiście uzbieram na upragnioną „setkę”, miną wieki, a ja będę siedzieć tylko w tym Berlinie i narzekać. Brałam udział we wszystkich konkursach DB, gdzie karta była do wygrania… Zwłaszcza w jednym była już na wyciągnięcie ręki, ale ostatecznie się nie udało.

Korea, i jak doszło do lotu, to osobna historia i osobny dział na Viatorze.

Tymczasem przede mną był miesiąc nieograniczonych podróży po kraju, który wykorzystałam do maksimum. Powróciłam między innymi do Berchtesgaden, tym razem z mamą, by świętować jej urodziny.

Będzie czy nie będzie?

Na kolejny rok chciałam się solidnie przygotować i dodatkowo, odpowiednio wcześniej przedstawić tą okazję polskim turystom. Nic z tego. Na targach ITB w marcu, przedstawicielka DB powiedziała mi, że nie wiedzą czy Deutschland-Pass będzie w tym roku. A jak podejmą decyzję, to ogłoszą to na dwa lub trzy tygodnie przed datą obowiązywania. Dziwnie.

Ale bilet się pojawił*, a ja w 2013 i 2014 korzystałam z niego przez dwa miesiące każdego roku. Niestety, tak się złożyło że najpierw moje zapędy ograniczyły powodzie (2013), a w kolejnym roku strajki na kolei (działo się jednej nocy! i muszę to jeszcze opisać). Dodatkowo w jednym roku trasa Berlin-Hanower została zamknięta na dłużej i pociągi na zachód czy południe jechały okrężną drogą. Co to oznaczało dla mnie?

Mieszkając już w Berlinie, podejmowałam głównie wyprawy jednodniowe. Na nocleg decydowałam się jedynie wtedy, gdy już nie było innej możliwości (głównie nad morze, za Hamburg). Oznaczało to zazwyczaj start z dworca o 4 lub 5 nad ranem i powrót koło północy. Kolejny dzień był wolny, ale że targały mną wyrzuty sumienia, to również jeździłam gdzieś bliżej. Paradoksalnie dni, kiedy miałam grupę na oprowadzanie w Berlinie, były tymi, kiedy mogłam się wyspać. Szaleństwo – do siódmej trzydzieści rano.

I teraz, ustalono trasy okrężne i pociągi przesunięto na 3 nad ranem, żeby ludzie wyrobili się na przedpołudniowe spotkania w dużych miastach na zachodzie… To był okropnie męczący czas, te podróże po Niemczech…

*cena biletu na 30 dni dla drugiej klasy wynosiła 299€ w 2012 roku do 349€ w 2015. W pierwszej klasie odpowiednio 100€ więcej

niemieckie koleje
A tutaj udało mi się punkt przed północą ostatniego dnia ważności biletu zakończyć podróż. Formalnie mogłabym kontynuować aż do punktu docelowego (ale już bez przesiadki) © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Zdarzyło się w 2014 roku zimą

W 2014 roku Rosja była gospodarzem zimowych igrzysk olimpijskich. Co to miało wspólnego z podróżami po Niemczech? A no to, że kupując wcześniej za około 20 euro złotą kartę DB25 na trzy miesiące, dostawało się jeden dzień nieograniczonych podróży EC/ICE/IC, jak tylko niemieccy sportowcy zdobyli złoty medal.

Nawet się nie zastanawiałam. Cztery lata wcześniej w Kanadzie Niemcy wywalczyli 10 złotych krążków. Kiedy olimpiada się zaczęła, już w pierwszych dniach mogłam ruszyć w podróż. Zdobyte medale nie kumulowały się, zasada była prosta: jest złoto, następnego dnia możesz korzystać. No, tylko, że to była zima. I ograniczenia do dalekobieżnych pociągów.

Pojechałam do Augsburga zwiedzić miejsca związane z Marcinem Lutrem, bo wielkimi krokami zbliżała się 500. rocznica reformacji (2017). Jeśli mnie pamięć nie myli, skorzystałam jeszcze raz z niemieckiego triumfu, a potem choroba przykuła mnie do łóżka. A krążków było aż osiem.

I w 2016 latem

W 2016 roku było coś innego. Przy zakupie karty próbnej DB25 na trzy miesiące można było spróbować swojego szczęścia i wytypować zwycięzcę nadchodzących Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. Jeśli się trafiło, przez cały sierpień 2016 podróże kolejowe były za free. Postawiłam na Francję. Było blisko, bo dotarła do finału i przegrała w dogrywce 1:0 z Portugalią. Ale nic to. W sierpniu 2016 roku, siedząc w Berlinie, poznałam mojego przyszłego męża.

Saarland
Idę sobie, idę przez las z jakimś dramatem osobistym, a tu taki napis. To jak sobie nie zrobić zdjęcia? © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna, 2013

Ostatni bilet w 2015 roku

W 2015 roku Deutschland-Pass pojawił się po raz ostatni. Ze strony Deutsche Bahn wyszło kilka słów wyjaśnienia w klimacie: „ta formuła już się przeżyła, wkrótce przedstawimy nową ofertę”. I rzeczywiście w 2016 roku pojawiła się propozycja, ale jedynie dla osób poniżej 27 lat. Za cenę 96 euro można było skorzystać z 4 przejazdów. Jak można się było domyślić, została ona w dużej mierze zignorowana. Od tego czasu do 2022 roku na niemieckim rynku kolejowym nie pojawiło się nic ciekawego.

W 2015 roku jeździłam już raczej z przyzwyczajenia, odwiedzając wcześniej poznane regiony. Częściej zaglądałam do Hamburga, po którym przymierzałam się w przyszłości oprowadzać. I tradycyjnie wyskakiwałam w góry Harz i do Turyngii. Pojawiły się propozycje napisania przewodników po niemieckich landach, ale w tak małym formacie, że nie podjęłam tematu.

Podróż do przyszłości
Czasem to podróże były w jakiejś innej czasoprzestrzeni © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna, 2034

Podróże po Niemczech, co dalej?

W kolejnych latach też podróżowałam i zwiedzałam, ale już nie tak często. Były to krótkie, kilkudniowe wypady gdzieś za okazją czy dobrym dealem z portalów turystycznych. Po 2016 roku wiedziałam już, że czeka mnie przeprowadzka na inny kontynent. Szykowałam się na znacznie dłuższe podróżowanie, nawet przez trzy miesiące po Niemczech, gdzie miałam tylko zwiedzać, poznawać i zbierać materiały do mojej pracy.

Niestety pandemia w 2020 roku przekreśliła te plany, a ja zabrałam się za reaktywację strony Viator Polonicus (Niemcy) z tym co mam (mam dużo, bez obaw). Nie tracę nadziei, bo celów i niedokończonych podróży jest sporo. Jeśli nie pojawi się nic godnego zainteresowania dla podróżujących singli, prawdopodobnie skorzystam z próbnej karty DB100 (1157€, 2020) lub trzymiesięcznego biletu Interrail, ważnego w 31 krajach Europy (1202€, 2020).

Deutschland-Ticket!

Ale w 2022 roku pojawił się on! Bilet-Za-9-Euro (9-Euro-Ticket), ważny w komunikacji lokalnej i regionalnej przez miesiąc kalendarzowy na terenie całego kraju. I tylko za 9 euro! Obowiązywał on każdorazowo przez 3 miesiące, w czerwcu, lipcu i sierpniu. Mój przylot do Europy zbiegł się czasowo z tą ofertą, a na dodatek jedna z sieci hotelowych wypuściła miesięczny flat-rate za niecałe 400 euro (niestety w 2023 roku oferty nie powtórzono, inaczej już by została opisana). 30 nocy w hotelach 3 i 4 gwiazdkowych w różnych miastach w Niemczech za taką cenę? Nic dziwnego, że cały sierpień spędziłam w podróży. W lipcu też jeździłam ale mniej. Były to moje pierwsze, w pełni zasłużone popandemiczne wakacje!

W maju 2023 roku pojawił się następca Biletu-Za-9-Euro, tym razem na stałe. Kosztuje nieco więcej, bo 49 euro, ale to wciąż szalona cena za możliwości, jakie daje podróżnikom. Z tym biletem, zwanym Deutschland-Ticket lub w skrócie D-Ticket, można korzystać z komunikacji miejskiej i regionalnej w całym kraju. Należą do nich również pociągi, z wyjątkiem IC, ICE, Flixtrain i międzynarodowych ekspresów (oraz niektórych pociągów-atrakcji turystycznych). Na taką ofertę czekałam od 2015 roku, tylko po to, aby teraz przegryzać palce w zniecierpliwieniu, kiedy ponownie przylecę do Europy. Jeśli jesteście na miejscu, korzystajcie!

Już wkrótce pojawi się tutaj mnóstwo porad dla osób, które właśnie z tym biletem zechcą poznać bliżej kraj sąsiada. Zapraszam do śledzenia zapowiedzi na FB.

9-euro-ticket
W 2022 roku każdy dzień był zaplanowany od rana do wieczora © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna
Więcej na podobny temat?
Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.