Festiwal Wędrowny w Szwajcarii Saksońskiej 2015

Festiwal Wędrowny w Szwajcarii Saksońskiej

Saską Szwajcarię po raz pierwszy odwiedziłam w 2010 roku podczas mojej wielkiej podróży po Niemczech. Rok później wybrałam się tam na jeden dzień z mamą. Weszłyśmy na Bastei oraz zwiedziłyśmy twierdzę Königstein. We wrześniu 2015 roku powróciłam, by wziąć udział w imprezie zorganizowanej przez SportScheck (Festiwal Wędrowny w Szwajcarii Saksońskiej). A krótko po tym wybrałam się jeszcze dwa razy, by zaliczyć kolejne etapy Drogi Malarzy (Malerweg), w październiku etap pierwszy, a w listopadzie etap szósty.

Nie da się ukryć, że Szwajcaria Saksońska (Sächsische Schweiz) jest jednym z moich ulubionych regionów w Niemczech. Malownicze krajobrazy, dziwaczne formy skalne, urokliwe miasteczka, kilometry szlaków wędrownych o różnym stopniu trudności, z których żaden jednak nie jest bardzo wymagający – te właściwości zdecydowały, że już dawno obrałam ten region za cel częstszych wypadów.

Basteje Szwajcaria Saksońska
Basteje są najpopularniejszym celem w Szwajcarii Saksońskiej © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Skąd taki pomysł?

O festiwalu dowiedziałam się z postu FB związku turystycznego Tourismusverband Sächsische Schweiz e.V., odpowiedzialnego za promocję regionu. Padła tam między innymi deklaracja, że wszyscy, którzy się jeszcze zgłoszą na wędrówkę, otrzymają plecak w prezencie (razem było 1000 sztuk do rozdania).

Zaintrygowała mnie idea festiwalu. Plecak trochę mniej, gdyż niedawno kupiłam sobie nowy. Podczas sierpniowego urlopu w Alpach Berchtesgadeńskich, przy recepcji hotelu, spotkałam parę, która właśnie wróciła z 12-godzinnej wędrówki. Oboje umorusani od stóp do głów błotem, z fryzurami a’la halny, z widocznym zmęczeniem, ale też i wielkim uśmiechem na twarzy. Wyglądali na bardzo zadowolonych. Też chciałam spróbować. Oczywiście Alp nie można porównywać ze skałkami nad Łabą, ale właśnie o to chodziło. Na pierwszy raz „małe górki” wystarczą.

Berchtesgadener Land
Region dla wymagających, Alpy Berchtesgadeńskie © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna, fot. Gero Grube

Festiwale Wędrowne w Niemczech

Dni, festiwale, weekendy wędrowne są w Niemczech bardzo popularne. Organizują je gminy, stowarzyszenia, związki turystyczne albo firmy produkujące sportowy sprzęt i odzież. Główną imprezą wszystkich pieszych turystów jest Niemiecki Dzień Wędrowny (Deutscher Wandertag), który co roku odbywa się w innym regionie i tak naprawdę trwa kilka dni. Uczestniczy w nim zazwyczaj od 20.000 do 30.000 ludzi.

Wydarzenie ma długą tradycję, bo po raz pierwszy Wandertag odbył się w 1883 roku w Rhön i z kilkuletnimi przerwami w okresie wojennym kontynuowany jest do dzisiaj. W 2016 roku gospodarzem imprezy była Szwajcaria Saksońska (Sebnitz), a w 2017 Eisenach w Lesie Turyńskim. Ponad Eisenach wznosi się słynny zamek Wartburg, w którym Marcin Luter przetłumaczył na język niemiecki Nowy Testament. Miejscowość wybrano nieprzypadkowo, gdyż na 2017 rok przypadała 500. rocznica reformacji.

W 2024 roku Niemiecki Dzień Wędrowania odbędzie się po raz 122., a gospodarzem będzie miejscowość Heilbad Heiligenstadt w Turyngii. Pod hasłem „Sagenhaft Grenzenos” (Legendarnie bez granic) impreza potrwa od 19 do 22 września 2024. Więcej informacji na oficjalnej stronie.

Festiwal Wędrowny w Szwajcarii Saksońskiej

Wracam jednak do znacznie skromniejszej imprezy, do Festiwalu Wędrownego w Bad Schandau. Jego organizatorem była firma SportScheck z partnerami. Na sobotę i niedzielę zaplanowano ponad trzydzieści tras. Część z nich była odpowiednia dla rodzin z dziećmi, część typowo krajoznawcza, ale wciąż o rekreacyjnym charakterze. Na kilku trasach można się było bardziej wykazać, jak to w górach.  Główną atrakcją festiwalu była jednak 33-kilometrowa trasa do pokonania w 12 godzin. I to właśnie ta propozycja przykuła moją uwagę. Festiwal oferował miejsca dla 1500 uczestników.

Ostatni tak długi etap w ciągu jednego dnia pokonałam na studiach (czyli wieki temu). Było to na pielgrzymce, na którą udałam się z Zielonej Góry, mojego rodzinnego miasta, do Częstochowy. Kierowały mną nie tyle religijne powody, co chęć przekonania się, że ludzie rzeczywiście przemierzają całą drogę pieszo!

Bez noclegu ani rusz

Ponieważ wędrówka zaczynała się o 5.00 nad ranem, odpadał nocny przejazd z Berlina na miejsce. Poza tym akredytacja wymagana była na miejscu dzień wcześniej. Noclegu szukałam z małą wiarą na przystępną cenę. Bad Schandau nie jest dużą miejscowością, bo liczy sobie zaledwie 3 800 mieszkańców.

Dodatkowe kilka setek ludzi w weekend nie ułatwiło poszukiwań, ale okazało się, że nie było tak źle. Byłam gotowa nawet nocować gdzieś w okolicy, jednak dobrze, że się na to nie zdecydowałam (o czym dalej). W końcu znalazłam nocleg za 45€ w Ostrau, jednej z dzielnic Bad Schandau. Do obozu imprezy miałam stamtąd około 40 minut pieszo.

Cena noclegu była powyżej mojego zwyczajowego budżetu. Jednak w dobrym miejscu i terminie, za nowe doświadczenia – do zaakceptowania. Dodam, że mimo poszukiwań osoby chętnej na wypad, ostatecznie pojechałam sama. Koszty przejazdu z Berlina wyniosły mnie nieco ponad 10 euro w jedną stronę. Do Drezna skorzystałam z oferty MeinFernbus (najniższa cena wynosiła 7€, ja zapłaciłam 4€ po wykorzystaniu kuponu rabatowego), a potem kolejką miejską za 6,2€ do Bad Schandau (2015).

Ostrauer Hof Szwajcaria Saksońska
Ostrauer Hof © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Przygotowania do wędrówki

Wpisowe wynosiło 30€. W tym ujęte były trzy posiłki na trasie, poczęstunki w obozie przed trasą i po, wspomniany plecak (Jack Wolfskin), mapa do podstemplowania kolejnych etapów i, wg informacji na stronie, certyfikat potwierdzający udział w wędrówce. Tego ostatniego jednak nie było.

Po zgłoszeniu online na stronie firmy otrzymywało się dane do przelewu oraz informacje dotyczące przebiegu wędrówki, ubioru i obowiązkowego wyposażenia. Wymogi przedstawione tak, że „bez markowej odzieży, super-oddychającej kurtki, najnowszych butów, plastrów na odciski i łebkolatarki * ani rusz”.

Tuż przed porannym wyjściem zapowiedziane było sprawdzanie wyposażenia i ubioru uczestników przez przedstawicieli szkoły narciarskiej(!). W głowie zrodziła mi się myśl, jak oni będą sprawdzać 300 uczestników w ciągu 15 minut i czy każdemu będą zaglądać do plecaka, by wyszukać odpowiednie plastry i bandaże (nie jakieś tam zwykłe bandaże, ale takie i owakie, opisane w przysłanym zestawieniu).

Z tego wszystkiego nabyłam nowe spodnie, odpowiednią latarkę, specjalne skarpetki do wędrowania i parę innych drobiazgów. Buty miałam w miarę nowe, ale niewysokie. Sprawdzone przez lata na bieszczadzkich szlakach trepy zostały w Zielonej Górze. Kurtka zwyczajna. Ciekawiło mnie, jak bardzo będzie odstawać od tych markowych. Uznałam jednak, że idę  na własną odpowiedzialność i za moją „niewypasioną” kurtkę też ją biorę.

Wszystko to i trochę więcej zapakowałam do nowo kupionego plecaka 35l o rażącym, pomarańczowym kolorze. Na stronie była informacja, że na czas wędrówki zbędny bagaż będzie można zdeponować na terenie obozu.

*to ja użyłam tego słowa po raz pierwszy w necie!

Piątek, 25 września 2015

Po przybyciu, na terenie obozu, rozłożonego tuż nad rzeką przy termach kręciło się niewiele osób. Odebrałam dokumenty, zabrano mi dowód wpłaty, który tylko przypadkiem miałam ze sobą. Pierwsza niespodzianka – nie ma możliwości zostawienia bagażu. Czyli wszystko co zabrałam + odebrany plecak-prezent trzeba było nosić ze sobą (było tego koło 6 kg).

Otrzymany w prezencie plecak oceniłam jako całkiem udany, przydatny na jednodniową wędrówkę, bez szaleństw i bajerów. Od któregoś z wielkoludów-wędrowników podsłuchałam opinię, że właściwie jest to Kinderrucksack (plecak dla dzieci). Mi tam się podobał i przez kilka kolejnych lat dobrze służył w Berlinie.

Obowiązkowe spotkanie dla uczestników 12-godzinnej wędrówki wyznaczono na 21.00. Do tego czasu zakwaterowałam się w pensjonacie, otrzymując zamiast pokoju, apartament z sypialnią, salonem, osobną kuchnią i łazienką. Pospacerowałam trochę po okolicy, fotografując na potrzeby strony internetowej obie kliniki w Bad Schandau, najważniejsze zabytki i słynny tramwaj Kirnitzschtalbahn.

Wieczorem, wyposażona w łebkolatarkę, zeszłam na dół do obozu. Ostrau położone jest na płaskowyżu, 130 metrów powyżej centrum miejscowości. Po raz trzeci tego dnia pokonałam słabo oświetloną tzw. Drogę Lutra (Lutherweg), która prowadziła 20 minut przez las i tyle samo ulicą. Przy tej okazji zobaczyłam też oświetlenie zabytkowej, osobowej windy z 1904 roku. Sama winda była pierwszym turystycznym obiektem na mojej trasie w 2010 roku, dlatego wspominam ją z pewnym sentymentem.

Winda osobowa nocą Bad Schandau
Winda osobowa (Personenaufzug) łączy centrum Bad Schandau z Ostrau położonym 130 metrów wyżej © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Spotkanie uczestników w obozie

Kiedy weszłam na teren ExpoArea, odbywała się właśnie prezentacja niezwykłych dokonań trzech ekip filmowych. Z tysięcy zdjęć składają oni krótkie, ale przepiękne filmy poklatkowe z krajobrazami Saskiej Szwajcarii. Thomas Pöschmann ze Stativkarawane zdradził, że do wykonania 10 minutowego filmu jego koledzy spędzili w górach 20 nocy. Z kolei do złożenia 4-sekundowej sekwencji potrzeba jednej godziny fotografowania ujęć co pięć sekund. Efekty prac można było zobaczyć na wielkim ekranie. Bajka.

Bad Schandau Wanderfestiwal 2015
Prezentacja filmów na ekranie podczas festiwalu wędrownego Bad Schandau © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

O 21.00 rozpoczęło się spotkanie uczestników 12-godzinnego rajdu. Moim zdaniem trochę późno, zważywszy, że niektórzy, tak jak na przykład ja, w pensjonatach znaleźli się koło 22.30, a wstać trzeba było już koło 3.00 nad ranem.

Na spotkaniu, szczegóły programu omawiał przedstawiciel firmy SportScheck oraz lokalny przewodnik. Jeden zasuwał w dialekcie bawarskim, drugi w saksońskim. Obcokrajowiec, znający średnio niemiecki, mógłby zginąć. Ustalono, że wymarsz i dotarcie do oznakowanej Ścieżki Malarzy będzie wspólne, żeby nikt się nie pogubił w samej miejscowości. Dla wprawnych biegaczy na początku będzie szedł w odpowiednim tempie przewodnik. Pierwsza przerwa, przeznaczona na śniadanie, będzie po około 4-5 godzinach marszu i pokonaniu najdłuższego i najbardziej urozmaiconego (czytaj góra-dół) odcinka drogi. Było też coś o wąskich przejściach, śliskich kamieniach i drabinkach.

Rozdawano mapy z zaznaczoną trasą i punktami posiłków, przy których należało się odmeldować przy wyjściu na kolejny etap. Na każdym punkcie można było podstemplować mapę na pamiątkę, ale uprzedzono, że numery pieczątek się pomieszały i nie odpowiadają właściwej kolejności. Do spisania były też godziny odjazdów promów, autobusów i kolejki miejskiej z docelowego punktu (Schmilka) do centrum Bad Schandau. Jeśli ktoś chciał, mógł wypożyczyć łebkolatarkę lub urządzenie GPS do testowania. Po niecałej pół godzinie spotkanie się zakończyło, a ja po raz czwarty tego dnia obrałam Drogę Lutra do pensjonatu.

festiwal wędrowny Szwajcaria Saksońska
Dla uczestników 12-godzinnego rajdu był przeznaczony osobny namiot na terenie obozu. Na pierwszym planie plecak-prezent. Na stole informacja o możliwościach powrotu po zakończeniu wędrówki © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Ostrau w Bad Schandau

Droga z centrum do pensjonatu zajmowała mi 40 minut dobrym marszem. Wąskimi schodami wchodziło się na zbocze, porośnięte drzewami. Wytyczona droga była szeroka, ale jak każda pokonywana w nocy mało przyjemna. Z racji, że jest to lokalna spacerówka dla kuracjuszy, co kilkadziesiąt metrów stały lampy, których żółtawe światło rozświetlało co najwyżej kilka metrów naokoło.

U wylotu, już w Ostrau, taki oto „straszny dom” ujął mnie za serce. Otóż na przełomie XIX i XX wieku w Schandau (jeszcze nie Bad, kurortem stał się w 1920 roku), działał bardzo aktywny przedsiębiorca, Rudolf Sendig (1848-1928). Z jego inicjatywy zbudowana została wspomniana winda osobowa, która miała stanowić szybkie i wygodne połączenie między dwoma dzielnicami. Co do Ostrau, ambitny hotelarz miał plany, by wznieść tu supernowoczesne centrum sportowe i lotnisko. Odpowiednia zabudowa miała nadać miejscu atmosferę prestiżu i luksusu i owa drewniana willa w skandynawskim stylu jest jedną z prób realizacji idei Sendiga.

Ostrau willa Szwajcaria Saksońska
Piękny, straszny, opuszczony i zrujnowany dom w Ostrau © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

25 września 2015, sobota

Noc była bardzo krótka i niedospana. Uczestnicy rajdu mieli stawić się o 4.30 na dole, zatem dla mnie oznaczało to wyjście 3.50. Teraz proszę sobie wyobrazić nocleg w dalszej okolicy lub nawet sąsiedniej miejscowości.

Ostrau przynależy do Bad Schandau od 1934 roku, a że jest położone nieco z boku, kto to mógł wiedzieć. Na pewno bliżej z niego do centrum, niż z przeciwległego brzegu Łaby. O czwartej nad ranem Droga Lutra spowita była jeszcze w ciemnościach. Okazało się, że lampy włączane są dopiero godzinę później. Miałam zatem krótki przedsmak wędrowania tylko przy świetle latarki.

W obozie czekały ciepłe napoje (kawa, herbata) oraz batoniki muesli. Krótki przegląd mody utwierdził mnie, że chociaż większość uczestników miała na sobie markowe kurtki, to całość ekspozycji była bardzo zróżnicowana. Szumnie zapowiedziana kontrola ograniczyła się do wzrokowego sprawdzenia, czy ktoś przez przypadek nie wybiera się na trasę w piżamie i kapciach.

Punktualnie o piątej był wymarsz. Dla kilku mieszkańców, którzy już byli na nogach, był to pewnie ciekawy widok – trzy setki ludzi na ulicy z łebkolatarkami na głowie albo w ręku. Wyglądało to jak jakieś oblężenie. Kiedy tłum skierował się na znane mi schody, moje przypuszczenia się potwierdziły. Droga Lutra po raz czwarty pod górę w ciągu ostatnich 12 godzin.

Co za tempo!

Przewodnik-przodownik faktycznie nadał tempo, ale w miejscowości nie było jeszcze tyle miejsca by swobodnie wyprzedzać innych. Za to na wylocie Drogi Lutra przy „strasznym domu” mocno się rozluźniło. Jakaś kobieta zapytała się mnie, w którą stronę poszedł peleton, bo właściwie to wszyscy zostali z tyłu. Pokazałam jej kierunek (gdzie zniknęły ostatnie światła latarek), a ta stwierdziła, że nawet jak na początek, to nadane tempo było zbyt szybkie. Dogoniłam peleton, który zatrzymał się na chwilę na rozdrożu, by złapać świetlny kontakt z pozostałą częścią grupy. Nie muszę dodawać, że przechodziliśmy też koło mojego pensjonatu. Mimo ciemności, wiedziałam, w którą stronę się kierujemy. Za dnia zrobiłam zdjęcia grupy skał Schrammsteine. Widziałam też znaki kierujące na Drogę Malarzy.

Schrammsteine Szwajcaria Saksońska
Widok na Schrammsteine z Ostrau © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Schrammsteine o świcie

Pierwszy, najbardziej widowiskowy odcinek został pokonany zatem w ciemnościach. Od czasu do czasu rzut światłem na mijane drzewa, domy, skały tworzące bramę i to wszystko. Kiedy po godzinie ścieżka zaczęła się piąć w górę, w szeregach grupy znacznie się rozluźniło, każdy obierał własne tempo. Małe korki powstawały jedynie przed drabinkami.

Zastanawiałam się, jak te drabinki pokona słusznych rozmiarów pies, którego wypatrzyłam wśród grupy (miał bardzo gustowną świecącą obrożę), ale to pozostało tajemnicą. Być może został wniesiony, a może poszedł ze swoimi paniami ścieżką naokoło skał, bo na górze już go nie widziałam. Z miejsca, skąd zostało zrobione powyższe zdjęcie, dotarcie na szczyt zajęło niecałą godzinę! O 6.30 byłam na górze, skąd za dnia na pewno rozpościerał się przepiękny widok. A za poranka, no cóż… To były moje pierwsze zdjęcia i jedne z nielicznych widokowych, jakie zrobiłam na trasie.

Szwajcaria Saksońska o świcie
Szwajcaria Saksońska o świcie © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna
Szwajcaria Saksońska
Szwajcaria Saksońska o świcie © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna
festiwal wędrowny Szwajcaria Saksońska
Festiwal Wędrowny. Chwila na zdjęcia © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Skały Schrammsteine zostały odnotowane jako cel kolejnej wyprawy. Jest to cały kompleks kamiennych formacji, na który trzeba się wspiąć po licznych drabinkach. Na górze ścieżka prowadzi granią, która co rusz odsłaniała nowe widoki z wysokości ponad 400 metrów n.p.m. Dalsza droga to na przemian wspinaczka pod górę (na której gwałtownie zwalniałam) lub w dół (gdzie udawało mi się nieco przyspieszyć). Na trasie najczęściej byłam sama. Trzy razy zawracałam kogoś z niewłaściwej drogi, ha, ha… Droga Malarzy (Malerweg) w kilku miejscach nie jest jednak dobrze oznaczona. Z obawy, że nie wyrobię się czasowo, na pierwszym etapie, obfitującym w najwięcej widoków praktycznie nie robiłam żadnych zdjęć.

Szwajcaria Saksońska
Fantazyjne formy skalne po drodze © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna
Szwajcaria Saksońska Viator Polonicus
Kolejny przystanek na zdjęcia © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna
Szwajcaria Saksońska Viator Polonicus
Potężne formy skalne na V etapie Drogi Malarzy © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Nie zatrzymałam się również przy wodospadzie Lichtenhain (Lichtenhainer Wasserfall), chociaż mnie kusiło. Jest to ulubiony cel kuracjuszy i turystów z Bad Schandau, gdyż można do niego wygodnie dotrzeć wspomnianym, historycznym tramwajem (Kirnitzschtalbahn, 8 km).

Szwajcaria Saksońska Viator Polonicus
Kradziona z drogi fota na zabudowania i gospodę przy wodospadzie Lichtenstein © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Zaraz będzie śniadanie i chyba podziękuję

W wielu przewodnikach wyprawa tramwajem pod wodospad jest łączona z 30-minutowym spacerem do górskiej gospody, położonej przy efektownej grupie skał Kuhstall. Tak też prowadziła i nasza trasa. Ten półgodzinny odcinek drogi do miejsca, w którym był pierwszy punkt z pieczątką i śniadanie, był najgorszym z całego dnia.

Szeroka ścieżka nie była stroma, ale wlokła się i wlokła ze stałym, średnim nachyleniem, że zdążyło mnie wyprzedzić kilkanaście osób, których wcześniej nie widziałam za sobą. Pomyślałam sobie, że już wiem, jak to jest na takich rajdach i mi wystarczy. Dotrę do gospody, zjem coś, odpocznę i się odmelduję z dalszej trasy z podziękowaniem. Pogoda w ten dzień była wymarzona, więc już uroił mi się plan, że zejdę z powrotem do wodospadu, potem przejadę się tramwajem do Bad Schandau, a stamtąd pojadę do Pirna na kawę i ciacho.

(EDIT 2023: gdybym wiedziała, jak będzie wyglądać dalsza droga, zdecydowałabym się na powrót tą samą drogą przez wodospad i Schrammsteine, robiąc mnóstwo zdjęć. Weszłabym również na punkt widokowy Himmelsleiter. Tych celów nie udało mi się odwiedzić do dzisiaj i trochę żałuję.)

Do czasu rajdu nie byłam w Pirna, ale w głowie miałam uroczy obrazek Canaletto (1722-1780, ten od wedut warszawskich), przedstawiający sielski i anielski rynek miasta, które nie doświadczyło większych zniszczeń wojennych. Plan był tym bardziej słuszny, że z kolejnych punktów trudniej byłoby mi dotrzeć do cywilizacji. Organizatorzy prosili bowiem, że jeśli ktoś chciał zrezygnować z dalszej wędrówki, niech przynajmniej dotrze do punktu meldunku, gdzie zgłosiłby swój zamiar i został odhaczony na liście. W żółwim tempie, około godziny 9.00 dowlokłam się do gospody.

Szwajcaria Saksońska Viator Polonicus
Górska gospoda "Am Kuhstall" tuż, tuż © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Kryzys Am Kuhstall

Śniadanie zostało zorganizowane przy górskiej gospodzie „Am Kuhstall”. Na zewnątrz stały stoliki (nakryte białymi obrusami!) z pieczywem, wędlinami i serami do wyboru. Do tego miód, marmolada, masło, margaryna, muesli, mleko. A do picia soki, kawa, herbata i woda w butelkach. Nic wielkiego, ale każdy mógł się najeść, zrobić kanapki, zabrać butelkę z wodą lub uzupełnić termos. Kolejek też nie było, a na miejscu dostępne były toalety. I jak to w Niemczech, toaleta nawet na końcu świata jest wykafelkowana, czysta, z bieżącą wodą i wszelkimi akcesoriami do mycia.

Am Kuhstall Festiwal Wędrowny
Śniadanie przy gospodzie Am Kuhstall © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna
Am Kuhstall festiwal wędrowny
Śniadanie przy gospodzie Am Kuhstall © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Przerwa zabrała mi 45 minut. Siedząc przy stole, słałam do przyjaciół smsy pełne przekleństw o tym że kończę wędrówkę i dalej nie idę. Trudno. Zrobiłam tylko jeden, ale za to najdłuższy etap, wiem jak to wygląda i wystarczy. W odpowiedzi otrzymałam słowa otuchy i zrozumienia, ale też „polecenia” maszerowania do końca.

W międzyczasie do stolika dosiadła się para, którą mijałam na trasie i która głośno rozmawiała w nieznanym mi języku. A że ze słuchu znam wiele europejskich języków, zagadałam do nich, i po krótkiej chwili okazało się, że pochodzą z Rumunii i mieszkają w Dreźnie. Wymieniliśmy kilka uwag na temat organizacji rajdu, górskich tęsknot, rumuńskich niedźwiedzi, karpackich przestrzeni i ucywilizowanych ścieżek w Niemczech. Ostatnio usłyszałam bowiem, że w Bieszczadach przymierzają się do budowania stopni na szlakach górskich. Takie schody, wszechobecne na niemieckich trasach, nie są wygodne, o czym przekonałam się na ostatnim odcinku wędrówki. Postanowiłam bowiem ruszyć dalej.

EDIT 2023: po tym jak zamieszkałam w Korei, przestaje narzekać na niemieckie schody, wcale nie ma ich tak wiele. Tutaj są wszędzie!

Am Kuhstall, skąd taka nazwa?

Przedtem jednak rzut oka na bardzo malowniczą formację skalną, tzw. Kuhstall (dosłownie: stodoła dla krów). Jest to największa, naturalna brama skalna Gór Połabskich po niemieckiej stronie. Legenda głosi, że podczas wojny trzydziestoletniej miejscowa ludność ukrywała tutaj swoje bydło, by nie padło łupem wygłodniałego wojska. Inna historia opowiada z kolei o rycerzach-rabusiach, którzy trzymali tu uprowadzoną okolicznym mieszkańcom rogaciznę.

Na szczycie skały znajduje się punkt widokowy, do którego prowadzi „drabina do nieba” – bardzo wąska ścieżka złożona z kamiennych schodków i drabinek. Mimo że kusiło, nie weszłam na górę. Podobnie jak Schrammsteine, wodospad tak i tą skałę zostawiłam sobie do eksploracji na przyszłość. Ścieżka Malarzy z tego miejsca kierowała uczestników rajdu ostro w dół.

Kuhstall Szwajcaria Saksońska
Kuhstall, skalna brama w Szwajcarii Saksońskiej © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna
Kuhstall Szwajcaria Saksońska
Kuhstall, skalna brama w Szwajcarii Saksońskiej © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna
Himmelsleiter Szwajcaria Saksońska
Wejście na punkt widokowy Himmelsleiter © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Kolejny etap Drogi Malarzy

Kolejny etap nie miał już takiego morderczego tempa. Trasa wiodła głównie lasem, bez spektakularnych punktów widokowych i formacji skalnych. Od czasu do czasu schodziła na asfaltówkę i przecinała parkingi dla samochodów.

Zaletą regionu jest jego dostępność, gdzie trasy można sobie swobodnie układać i łączyć, a w razie czego do punktu wyjściowego podjechać autobusem lub samochodem. Na rozdrożu, przy schronisku Neumann Mühle (Młyn Neumanna), można było znacznie skrócić wyznaczoną trasę i przejść wygodną asfaltową drogą do kolejnego punktu, omijając kilka szczytów i zaoszczędzając kilkanaście kilometrów. Oficjalnie taka możliwość nie była wskazana, ale przypuszczam, że kilkanaście uczestników z tego skorzystało. Sama widziałam, jak dwie dziewczyny po chwili dyskusji skierowały się na wspomnianą drogę.

neumann mühle Szwajcaria Saksońska
Neumann Mühle © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna
Szwajcaria Saksońska
Jedyny punkt widokowy z pozostałej trasy tego dnia, szlak wiódł głównie lasami © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Czas na obiad

Około godziny 13.00 był kolejny postój, tym razem przy gospodzie o nazwie Zeughaus. Tutaj uczestnikom rajdu serwowano ciepły posiłek. Do wyboru były dwie gęste zupy, z soczewicy albo młodej cebulki. Obie w wersji dla wegetarian. Do tego podawano pieczywo i napoje. Częstować można się było wiele razy, a samowary z zupą i kosze z pieczywem ponownie wystawiono na stołach przykrytych białymi obrusami.

Zeughaus Szwajcaria Saksońska
Widok z drogi na gospodę Zeughaus © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Jeśli ktoś chciał skorzystać z lokalnej kuchni, nie było przeszkód. Trzeba ją było jednak opłacić samemu. Ja wybrałam zupę z soczewicy (drugiej nie próbowałam) i smakowała bardzo dobrze. Do tego noszone od rana batoniki muesli, a przede wszystkim dużo napojów. Herbaty, soków i wody nie brakowało na żadnym punkcie. Wśród uczestników rajdu na stołach królowało zakupione w gospodzie piwo.

Zupa z soczewicy festiwal wędrowny
Zupa z soczewicy i herbata © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Podejście na Winterberg

Tym razem przerwa nie trwała dłużej niż 20 minut. Za mną było już mniej niż więcej drogi, a i energii też nie brakowało. Przy kolejnym etapie tylko pierwszy odcinek drogi szedł pod górkę, a potem trasa utrzymywała się na jednym poziomie. Do zdobycia był bowiem drugi najwyższy szczyt Szwajcarii Saksońskiej po niemieckiej stronie, Großer Winterberg (556 m). I większa część podejścia tego rozległego masywu została już pokonana.

Szwajcaria Saksońska
Po dłuższym podejściu, chwila na złapanie oddechu i zdjęcie skałki © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Swobodnie i bez większego wysiłku, po nieco ponad godzinie, dotarłam do trzeciego punktu. Czas na podwieczorek! Na stołach kilka rodzajów ciast, kawa i herbata. Toalety w pobliskiej restauracji. Szczyt jest jednym z ulubionych punktów turystycznych w okolicy. Poza górskim hotelem i restauracją, znajduje się tu również punkt informacyjny Parku Narodowego Szwajcaria Saksońska oraz wieża widokowa.

festiwal wędrowny Szwajcaria Saksońska
Podwieczorek na trasie © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna
Grosse Winterberg Szwajcaria Saksońska
Hotel i restauracja na szczycie Großer Winterberg © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna
Szwajcaria Saksońska punkt informacyjny
Punkt informacyjny parku narodowego © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Prawie u celu

Ostatnim etapem było już tylko zejście do położonej u stóp góry dzielnicy Schmilka. Łatwo powiedzieć. Nadwerężone całodniową wędrówką stawy nie tylko mi odmawiały posłuszeństwa. Droga prowadziła ostro w dół po wysokich stopniach i trzeba było cały czas uważać, żeby się nie potknąć. Z drugiej strony, nie chciałabym tej ścieżki pokonywać w górę. Było to 40 minut ciągłego zejścia, w bardzo, bardzo wolnym tempie.

W połowie drogi założyłam elastyczne opaski na oba kolana i jakoś doszłam do końca. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem byłaby tu normalna ścieżka bez stopni, o czym świadczy wydeptana dróżka obok. Rozumiem jednak, że podczas deszczu, czy topniejącego śniegu stopnie ułatwiają jej pokonanie. Ponadto jest to najkrótsza trasa ze Schmilki do hotelu na górze. Transport kołowy jest tutaj możliwy, ale trzeba go specjalnie organizować i oczywiście opłacić. Chyba, że jest się gościem hotelu, to wtedy nie.

Schmilka Szwajcaria Saksońska
Tablica przed jedną z gospód w Schmilka. W wolnym tłumaczeniu: Przeżyłeś w dziczy, teraz możesz się za to nagrodzić (zwroty w formie grzecznościowej) © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Schmilka

Schmilka to jedna z dzielnic należąca do Bad Schandau. Liczy sobie nie więcej niż 200 mieszkańców. Wzdłuż głównej ulicy, prowadzącej do przystani nad Łabą znajduje się zabytkowy młyn i browar. Kilkaset metrów dalej, idąc wzdłuż rzeki, jest już granica z Czechami i pozostałości po dawnych przejściu.

Na dole otrzymałam ostatni stempel na mapę, informacje o dostępnych połączeniach w kierunku Bad Schandau i to już był koniec wędrówki. 33-kilometrowa trasa, połączona z dwóch dziennych etapów Ścieżki Malarzy (IV i V) zajęła mi 10 godzin i 40 minut.

Do promu było jeszcze sporo czasu. A szybciej odjeżdżał autobus, ale kiedy nadjechał, nie zdołał zabrać wszystkich chętnych. Mi udało się nawet dostać miejsce siedzące. I dobrze, bo choć do Bad Schandau było tylko kilka kilometrów to linia obsługiwała również przystanki położone wyżej w Ostrau, i w sumie jazda zajęła koło 20 minut. Jeszcze raz rzut oka na Schrammsteine w oddali, na pensjonat, w którym nocowałam, zabytkową windę i już byłam na miejscu.

Schmilka Szwajcaria Saksońska
Schmilka, w drodze na przystań. Kilka tygodni później ze stacji kolejowej po drugiej stronie rzeki, rozpoczęłam wspinaczkę na widoczne zbocze, by pokonać kolejny etap Drogi Malarzy © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Powrót do Berlina

Niewielu uczestników rajdu skierowało się z powrotem do obozu. Festiwal wciąż trwał, a na wieczór zapowiadano kolejne atrakcje i prezentacje. Większość poszła się przebrać i odświeżyć do swoich kwater. W opustoszałym obozie można było napić się kawy lub herbaty, na stołach leżały kanapki i góra owoców. Ponieważ do odjazdu pociągu miałam jeszcze trochę czasu, skorzystałam z okazji, by porozmawiać z organizatorami. Przed 18.00 udałam się na przystań, skąd promem przepłynęłam do stacji kolejowej Bad Schandau. Stamtąd kolejką do Drezna i o 20.30 wyruszyłam autobusem do Berlina.

Szwajcaria Saksońska, prom na Łabie
Prom zwożący uczestników rajdu z powrotem do centrum Bad Schandau © Viator Polonicus, Joanna Maria Czupryna

Festiwal wędrowny w Szwajcarii Saksońskiej. Podsumowanie

Szwajcaria Saksońska to nie tylko Basteje czy twierdza Königstein. Spacer z Rathen na najpopularniejszą formację skalną Bastei wydaje mi się teraz dziecinną przebieżką w porównaniu do tras, jakie region ma jeszcze do zaoferowania. Dawno już postanowiłam, że 112-kilometrową Drogę Malarzy zaliczę w całości, choć oczywiście nie naraz i cieszę się, że te dwa etapy mam już za sobą (część IV i w całości V).

Odcinek od Kuhstall do hotelu na Großer Winterberg wydał mi się nieco monotonny. Chętnie podejmę za to jeszcze raz drogę idącą przez Schrammsteine, wodospad Lichtenhain i skały Kuhstall. Był to najciekawszy etap wędrówki. W październiku tego samego roku podjęłam wyzwanie, ale pogoda pokrzyżowała plany i ostatecznie zaliczyłam inny etap drogi, co opisałam tutajKiedy mieszkałam w Berlinie, Szwajcaria Saksońska była mi najbliżej położonym terenem górskim, dlatego, kiedy tylko miałam okazję, chętnie tu przyjeżdżałam.

Biorąc pierwszy raz udział w festiwalu wędrownym, nie mam porównania, ale organizacja bardzo mi się podobała. Przydałby się oczywiście depozyt na bagaż. Białe obrusy na stołach pośrodku lasu – niezwykłe. Nieskomplikowane procedury meldunku, dobra informacja i przede wszystkim spełniony cel podjętego przedsięwzięcia – długa wędrówka w atrakcyjnym otoczeniu, bez zbędnych akcji i treści – zdecydowały, że w przyszłości na pewno zdecyduje się jeszcze nie raz na udział w podobnym wydarzeniu.

Więcej na podobny temat?
Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.