Było ponuro, zimno i nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy. Przez chwilę tępym wzrokiem wpatrywaliśmy się w pordzewiałe rurki odrapanej bramy przed nami. Jej skrzydłami, luźno spiętymi łańcuchem, kołysał wiatr. Dzięki włączonym przeciwmgielnym w samochodzie dojrzeliśmy też poturbowaną, metalową tabliczkę z boku. Wstęp wzbroniony.
Niepotrzebny komunikat. Ani nam w głowie było sprawdzać co za bramą. Usypany wał, który udawał drogę, niknął dalej we mgle. A na dojazd do kempingu to też nie wyglądało.
Z rezygnacją zamknęłam opasły przewodnik po Irlandii, trzymany w pogotowiu na kolanach.
– Krzysztof, zabiję cię – mruknęłam pod nosem i zerknęłam na kierowcę. Mój towarzysz odpowiedział tylko zmęczonym wzrokiem i wrzucił bieg wsteczny.
Irlandia we dwoje
W 2007 roku udało mi się namówić mojego ówczesnego chłopaka na wypad do Irlandii. Ostatecznie był to kraj jego matki, ale dla T. nie miało to wielkiego znaczenia. Ojciec pochodził ze Szkocji, on sam urodził się w Walii. Typowy Brytyjczyk, mówił o sobie.
Krótki urlop na Zielonej Wyspie był wypełniony moimi zaległymi marzeniami i T. o tym wiedział. Wynajętym w Belfaście samochodem przemierzaliśmy przez sześć dni północno-zachodnią część wyspy. Noclegi zaplanowałam na kempingach, które znałam z dwóch poprzednich wypraw z Towarzystwem Polsko-Irlandzkim (TPI). Najważniejszym punktem w rozpisce były klify Slieve League w Donegal. Prezes Towarzystwa nigdy nie brał ich pod uwagę, gdyż z parkingu autobusowego trzeba było jeszcze dreptać z 8 kilometrów do pierwszego punktu widokowego. Druga rzecz, którą chciałam zrealizować, to sesja fotograficzna w tanecznym stroju. A ta mogła się odbyć tylko w jednym miejscu. Pod górą, której mój zespół nosił nazwę.
Slievemore, moja miłość
Na wyspę Achill trafiłam po raz pierwszy w 2000 roku. Zachwyciła mnie. Surowa natura, przepiękne plaże i 2 700 mieszkańców na powierzchni równej Lublinowi. Objechanie całej wyspy zajmuje najwyżej 1,5 godziny, ale fotografom zeszłoby dzień i pół nocy. Ja, najchętniej spędziłabym tam tydzień i tylko na pieszo. Mam nadzieję, że do czasu realizacji tego marzenia, wyspa będzie dalej lekceważona przez turystów, pomijając tuzin surferów w sezonie i kilka zabłąkanych dusz poza nim.
W 2007 roku o pominięciu Achill nie było mowy. Chciałam wejść na górę Slievemore (671 m n.p.m.), której zdobywanie rozpoczęłam późnym popołudniem pięć lat wcześniej. Chciałam też wrócić do wioski, opuszczonej w czasie Wielkiego Głodu (1845-1849). I koniecznie chciałam mieć wszędzie zdjęcia. Kiedy w 2005 roku zakładałam działalność gospodarczą, nawet przez chwilę nie zastanawiałam się nad nazwą. Od blisko roku prowadziłam już zespół tańca irlandzkiego pod imieniem masywu z wyspy Achill – Slievemore.
Plany ad hoc
Był jeszcze trzeci punkt tej wycieczki, którego nie zrealizowałam. Wejście na górę Errigal. Nie troszczyliśmy się tutaj zbytnio o plan wykonawczy. Podjechaliśmy pod górę, na pierwszym parkingu wysiedliśmy z samochodu i spojrzeliśmy na zbocza. Widoczność na 10 metrów w górę. Bez żalu zrezygnowaliśmy z wałęsania się w gęstej mgle, na rzecz ciepłego pubu kilka miejscowości dalej.
Co z tym wszystkim ma wspólnego Roscommon w tytule? I co to w ogóle jest? Cóż, nasz rozkład jazdy przez Irlandię był z grubsza opracowany, ale trzymaliśmy się jedynie tych kilku punktów i wyznaczonych z góry miejsc noclegu. Zdarzały nam się odstępstwa, postoje dłuższe niż zaplanowane lub wręcz przeciwnie. Gdy zbliżał się dzień odlotu, w przewodniku odkryłam istnienie Narodowego Muzeum Klęski Głodu (National Famine Museum). Hrabstwo Roscommon, w którym się znajdowało, było po drodze do Belfastu i moglibyśmy je zwiedzić – przeszło mi przez myśl. Dzień odlotu odpadał, nie wyrobimy się. Pozostało tylko popołudnie przed, ale wtedy musielibyśmy zrezygnować z noclegu w Galway i poszukać czegoś w Roscommon.
Przeprawa przez Roscommon
Irlandia jest fascynująca krajobrazowo. Ale tylko przy krawędziach. Środek wypełnia monotonny obraz. Zielone pagórki, pojedyncze drzewa, tak samo wyglądające wioski i miasteczka. Od czasu do czasu zamek na horyzoncie. Zawsze szary i przeważnie w ruinie.
Na wyprawach TPI trzymaliśmy się morza lub oceanu tak długo jak to było możliwe. Dopiero w ostatni dzień przecinaliśmy Irlandię z zachodu na wschód, zazwyczaj odsypiając wcześniejsze noce. Za oknem i tak panowała monotonia.
W 2007 roku nasz ostatni dzień planowaliśmy przy śniadaniu. Najpierw obejrzymy Galway, potem przejedziemy do Stroketown w hrabstwie Roscommon, gdzie znajduje się muzeum. Zjemy coś i pojedziemy na kemping. O ten, wskazałam palcem w przewodniku. W okolicy wymieniony był tylko jeden. Nigdy tam nie byłam, ani nawet nie przejeżdżałam, ale z nawigacją damy sobie radę.
Dzień był pochmurny, a po południu zanosiło się na deszcz. Nie chcieliśmy czekać aż zrobi się ciemno, ale wizyta w muzeum nam się przedłużyła. Cena za wstęp wydała mi się dość wysoka w stosunku do zawartości, więc czytałam wszystko. Darowałam sobie tylko fachowe opisy gatunków ziemniaków. Po krótkim postoju w pobliskiej miejscowości ruszyliśmy na miejsce noclegu.
Gdzie jest ten ch… kemping?
Łatwo napisać. Pomyliliśmy drogę ze dwa razy. Z mapą na kolanach sprawdzałam wytyczne nawigacji. Wszystko w porządku do momentu, gdy na rondach i skrzyżowaniach brakowało jakichkolwiek znaków. Czasem pojawiały się 20 metrów po jego przejechaniu, oczywiście wskazując inny kierunek. Przy trzecim podejściu i wyjechaniu gdzieś naprawdę daleko, straciłam cierpliwość. Jeden rozdział w przewodniku – powtarzałam poirytowana – jeden rozdział napisany przez Krzysztofa, akurat ten o Roscommon, a noclegi podane chyba z kosmosu.
Kim jest Krzysztof?
Krzysztof był prezesem Towarzystwa Polsko-Irlandzkiego, działającego w Poznaniu (obecnie Fundacja Kultury Irlandzkiej). Znaliśmy się doskonale. Spotkaliśmy się, gdy stowarzyszenie nie miało jeszcze własnej siedziby i tułało się po uczelnianych budynkach. Było to tuż po moim pierwszym pobycie w Irlandii w 1999 roku. Wiosną następnego roku oznajmiłam mu, że zakładam zespół tańca irlandzkiego. Miałam jedną kasetę video z czterema tańcami i… Dobrze, na tym poprzestanę, bo tej historii należy się osobny wpis. Albo nawet pięć. Dość powiedzieć, że Krzysztof nie przybył z kosmosu, miał wielką wiedzę i doświadczenie i w pełni uzasadnione było powierzyć mu pisanie o Zielonej Wyspie.
Ale wspomnianego kempingu w Roscommon nie znaleźliśmy. Gdy przy czwartej próbie cofnęliśmy się spod pordzewiałej bramy, zaproponowałam T., że zjedziemy gdzieś na parking pod najbliższy market, kupimy wodę, coś do jedzenia i prześpimy noc w samochodzie. Dzwoniliśmy jeszcze do kilku hoteli i pensjonatów B&B, które wydawały nam się na naszą kieszeń. Bez sukcesów. W jednym wszystko zajęte, drugi zamknięty na stałe, trzeci nie odezwał się w ogóle. To nie miało sensu. Ruszyliśmy w kierunku najbliższej cywilizacji.
Cud w Roscommon
Nie pamiętam nazwy tej miejscowości. Pamiętam rozłożyste drzewa ponad asfaltową drogą, różowe i białe domy z mnóstwem kwietników i zieleni, takie jak z pocztówek. W wiosce był czynny pub, a obok niego żwirowy, niewielki parking. Nie chciało nam się dalej jechać. Postanowiliśmy wypić w pubie herbatę(!), może coś zjeść, a potem poprosić o możliwość umycia zębów i przenocowania na parkingu. Byliśmy już mocno zmęczeni.
Wnętrze pubu jawiło się jak obrazek z albumu. Poczerniałe drewno, mnóstwo bibelotów, flagi irlandzkich drużyn sportowych i kilku brodatych mężczyzn w grubych swetrach. Takich wiecie, z warkoczowymi splotami. Wchodząc, od razu wzbudziliśmy zainteresowanie, więc T. przeszedł do rzeczy. Problemu nie było. Można korzystać z łazienki, póki pub otwarty, ale nic ciepłego już nie dostaniemy. Po chwili namysłu barman zaproponował nam jakąś przekąskę z mikrofalówki.
W oczekiwaniu na gorącą herbatę, nasza sytuacja była szeroko komentowana przez tubylców. Mało co rozumiałam, wszyscy mówili jak przez zaciśnięte zęby. T. rozmawiał, kiwał głową, lekko wzdychał z wszystkimi i zamiast herbaty wziął duże piwo. Po chwili z zaplecza wyłonił się kolejny rosły swetracz, ale bez brody. Za to z długimi włosami. Podszedł do nas i bez wstępów, śmiejąc się, powiedział, że możemy przenocować u niego. Dom ma zaraz obok i, że nie ma za co dziękować. Rozległ się aplauz towarzyszy. Będą mieli o czym gadać przez kolejne trzy wieczory. Zagubieni turyści w środku nocy, nieznajomy oferujący pomoc – to przecież taka klasyka.
Jak się okazuje, irlandzka gościnność też.
Unbelievable
Nasz gospodarz wskazał nam sypialnię, przyniósł świeżą pościel i ręczniki. Zażartował coś o odgłosach w nocy. Pokazał łazienkę i kuchnię. W tej drugiej lodówka i jej zawartość była do naszej dyspozycji. Nawet, jeśli w środku prawdopodobnie stało tylko mleko. Kawa, herbata, chleb tostowy, marmolada, jakieś puszki – pomachał naokoło ramionami, uprzedził, że woda może być jedynie letnia, a rano jest zimno. Kiedy będziemy chcieli odjechać, mamy po prostu wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Aaaa, i koty się tu kręcą czasami. Mamy uczulenie na koty?
Zostaliśmy sami. Siedziałam w kuchni, dopijając drugą herbatę tego wieczoru i układałam sobie wszystko w głowie. Ale historia! Fajna, taka irlandzka. T. wydawał się być mniej wzruszony. Szybko dogryzał kawałek zagubionego sandwicha. Może tęsknił już za normalnym łóżkiem?
Rankiem, po przebudzeniu, chwilę nasłuchiwałam, czy ktoś się nie kręci po domu. Gospodarz na przykład. Albo koty. Ale panowała głucha cisza.
Zeszliśmy na dół. Drzwi do wszystkich pomieszczeń były otwarte. Pokoje przeładowane meblami, książkami i różnymi gratami od podłogi po sufit. W wąskim holu spore lustro, a pod nim podłużny stolik. Na nim, wszystko to, co do przedpokoju pasuje. Sterta ulotek, jakieś klucze, kieszonkowa połamana latarka i okrągła waza z jeszcze większą ilością gadżetów w środku. Na samym szczycie wystawała karta użytkownika lokalnej biblioteki. Nie należała do gospodarza.
Ewa S.
Karta była ciemnozielona, nie miała zdjęcia i należała do kobiety, Ewy S. Znałam jedną Ewę S. Uczyła pod Poznaniem angielskiego i intensywnie promowała kulturę celtycką. To jej zawdzięczałam moje pierwsze pieniądze za warsztaty i występ przed publicznością. Mało kto o nim wie, bo trzymałam go długie lata w tajemnicy. Każdy miał kiedyś swój pierwszy występ, większość zazwyczaj chce o nim szybko zapomnieć. Mi przypomnienie sobie tej przygody zabrało kilkanaście lat.
Na przełomie 2000 i 2001 roku, na prośbę Ewy S. zgodziłam się przygotować cztery panny z liceum do krótkiego występu w szkole. Okazją był Dzień Św. Patryka. Taniec irlandzki był wówczas absolutną nowością w regionie. W Polsce zajmowało się nim zaledwie kilka grup, w tym jedna dobrze. Tuż przed występem jedna panna się wykruszyła i jedynym ratunkiem było moje zastępstwo. Na dzień przed pokazem dziewczyny przyniosły mi uszyte stroje. Były to zielone spódniczki ledwo zakrywające tyłek i czarne, bawełniane koszulki na cienkich ramiączkach. Takie, co się zakłada pod sweter, czy bluzkę.
Przetańczyłam z nimi co trzeba, ale nie wiem, która podskakująca część mojego ciała zwracała na siebie większą uwagę. Jedyną taśmę video z wydarzenia, po obejrzeniu schowałam do torby. Oficjalnie, gdzieś zaginęła.
JOHN, JOHNY A MOŻE JIMMY?
Nie od razu, bo mieszkałam wtedy w Berlinie, ale dopiero w okolicy świąt spotkałam Ewę S w Poznaniu. Zapytałam o swetracza z Roscommon. I biblioteczną kartę w zielonym kolorze. Zrobiła duże oczy. „Johny!* Ten wariat Johny? Naprawdę go spotkałaś? To niewiarygodne! Ale przypadek”, zaczęła się śmiać. O znajomości z Johnym, czy jej kontynuacji nie chciała dużo mówić. Ale podała nazwę miejscowości. Chciałam odnaleźć pub i wysłać coś w podziękowaniu.
Niestety, wkrótce i o tym zapomniałam, chociaż pudełko przygotowane do wysłania leżało jeszcze długie lata na szafie. Moje relacje z Poznaniem też się rozluźniły. Po tym jak Irlandia i Wielka Brytania otworzyły rynek pracy dla Polaków, jak na ironię przestałam marzyć o przeprowadzce na Zieloną Wyspę. Może straciła na ekskluzywności dla mnie. W internecie zaroiło się od zdjęć, blogów i stron o Irlandii, tworzonych przez Polaków. Irlandzka Organizacja Turystyczna nie była zainteresowana otworzeniem swojego oddziału w Polsce. Wkrótce po tej wyprawie otrzymałam propozycję napisania przewodnika po Berlinie. Przyjęłam ją i przez kolejne lata na dobre poświęciłam swój czas na podróże po Niemczech.
Niewykluczone, że do Irlandii powrócę w nadchodzącym roku**. I kto wie, może nawet zechcę odszukać pub z Roscommon***.
* imię dalej w strefie przypuszczeń
** odwiedziłam Irlandię w 2019 roku, 20 lat po pierwszym pobycie
*** niezastąpiony internet oraz odnalezione zdjęcie pozwoliło mi ustalić, że byliśmy w pubie Anderson’s Thatch w Carrick-On-Shannon (Roscommon)