Był luty 1999 roku, kiedy pełna nadziei wkroczyłam do biura pewnej poznańskiej firmy. W aktówce trzymałam plakat z ich adresem. Zwykła kserokopia A4 na kolorowym papierze. Za biuro robiło obszerne pomieszczenie z ciemnymi, zasłaniającymi okna kotarami i skrzypiącą podłogą. Nieregularny układ pokoju na poddaszu podkreślały liczne biurka, porozstawiane tak, jak pozwalały im na to drewniane filary. Ściany, drzwi i nawet te słupy obwieszone były kolorowymi plakatami. Nie, nie tymi kserówkami, które każdy mógł zabrać z tablic ogłoszeń na uczelni. To były barwne, połyskliwe fotografie radosnych, młodych dziewczyn na tle Big Bena, Wieży Eiffla i Bramy Brandenburskiej. W pokoju było podobnie, tylko bez zabytków. Dużo młodych dziewczyn pochylonych nad papierami. Trudno było rozeznać, kto tu pracuje, a kto jest interesantem.
Ja wiem, po co przyszłam
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – zza rogu wyszła kobieta z plikiem papierów w ręce, które trzymała na wysokości twarzy. Była wyraźnie starsza od towarzystwa i sprawiała wrażenie szefowej.
– Dzień dobry, chciałam się dowiedzieć jak mogę wyjechać za granicę jako opiekunka do dzieci? – przechyliłam głowę tak, by ominąć stertę papierów i złapać kontakt wzrokowy – do Irlandii – dorzuciłam szybko.
– Aha… – domniemana szefowa natychmiast opuściła ramię. Papiery położyła na wolnym skrawku biurka, przy którym siedziały jeszcze dwie osoby. W końcu spojrzała na mnie.
– Mają państwo Irlandię w ofercie. Jest na plakatach – upewniałam się.
– To prawda. Ale na razie nie wysyłamy tam dziewczyn. Ja bym panią wysłała do Holandii – powiedziała szybko, uśmiechając się. Chyba na zachętę. Bez patrzenia na okładki, wyciągała już ze sterty odpowiedni folder. Pokręciłam głową, lekko odwzajemniając uśmiech. Czy ja wyglądam na fana serów i drewnianych chodaków?
– Dziękuję, ale interesuje mnie tylko Irlandia.
– Dopiero nawiązujemy współpracę, na razie to nie jest takie proste. Naprawdę nie chce pani do Holandii?
– Dziękuję bardzo – kręciłam głową już od dobrych kilku sekund. Nie chciałam też tracić czasu.
– Do widzenia – rzuciłam półgłosem, odwróciłam się i już byłam za drzwiami. W głębi duszy wiedziałam, że z tą Irlandią jest coś nie tak, bo była na plakacie tylko jednej firmy. Nic też nie było słychać o nowym kierunku. Że ktoś pojechał, że się udało, ba!, że nawet wrócił i to nie jest lipa.
Jak trudno było w 1999 roku wyjechać studentce bez pieniędzy do Irlandii…
Szmaragdowe marzenia
O Irlandii marzyłam od dziecka. Nie, nie takiego bardzo małego. Takiego, co już potrafiło czytać i miało geografię w szkole. Poza nielicznymi książkami, jedynym źródłem obrazów była telewizja. Z dwoma państwowymi programami. Pierwszym i drugim. Na urywek celtyckiej muzyki czy wzmiankę w wiadomościach z kilkusekundową przebitką czekało się całą wieczność.
Coś drgnęło w drugiej połowie lat 80, gdy w telewizji nadano powtórkę brytyjskiego serialu „Robin Hood”* z muzyką zespołu Clannad. To było jak objawienie. Odcinki leciały w każdą niedzielę koło południa i kłóciły się z godziną mszy dla dzieci. Trudno, odkładałam ją na wieczór i nudziłam się śmiertelnie na kazaniach. Później, już na przełomie wieków kiedy odkrywaliśmy w Polsce taniec irlandzki, okazało się, że Clannad dla wielu moich rówieśników był również początkiem wielkiej pasji. Serial był tak popularny, że śmiało mogliśmy zakładać sektę, a uwielbiana przez nas muzyka przeszła do klasyki. Słucham jej do dzisiaj.
*premiera serialu w Polsce była w 1986 roku
Na zieloną nutę
Dorastanie w Polsce w latach 80. ubiegłego wieku nie sprzyjało rozwojowi zielonych zainteresowań. Irlandia była krajem równie egzotycznym i dalekim co Barbados. Już prędzej zdarzało mi się podejrzeć Szkotów na festiwalu folkloru, jeśli przyjaciele z bratnich krajów dali im trochę pograć. Miałam szczęście dorastać w Zielonej Górze i to jakiś kilometr od amfiteatru. A na wakacje jeździłam z rodzicami na kemping do Kołobrzegu. Tam z kolei miałam niecałe pół kilometra do amfiteatru, w którym zawsze coś się działo. Jedno i drugie miasto było wówczas folklorystyczną potęgą. Mimo to, tęsknotę za irlandzkimi nutami długo jeszcze wypełniała mi dworska i średniowieczna muzyka. Wszystko trudne do zdobycia. A na żywo do posłuchania była tylko przez kilka magicznych chwil.
And up, two, three, four…
Gdy już miałam moją pierwszą piracką kasetę magnetofonową z irlandzką muzyką (nie było wówczas innych w dystrybucji w Polsce), moje zainteresowania poszły dalej. Odkryłam piękno i harmonię stepu irlandzkiego. I to od razu w fenomenalnym wydaniu zespołu Riverdance, którego krótki występ zobaczyłam na niemieckim kanale RTL. To była połowa lat 90. Wiedziałam już, czego chcę, ale nie wiedziałam jak to zdobyć. Zaczęło się intensywne szukanie możliwości wyjazdu, podobnych mi ludzi i przede wszystkim materiałów. Dalej było ciężko. Na studiach w Poznaniu wyjazdy jako au-pair były proponowane wszędzie, tylko nie do Irlandii. Żadne biuro podróży nie miało w swojej ofercie Zielonej Wyspy. Historie o śmiałkach zawracanych z granicy mnożyły się i zniechęcały. Te słynne 50 dolarów na dzień, zaproszenie i co tam trzeba było jeszcze, by udowodnić, że masz zamiar wrócić, były dla mnie nie do przejścia. Przecież studiowałam.
Zielono mi
Kończył się trzeci rok studiów, a w mojej głowie było nadal zielono. W międzyczasie zerwałam z miłym Polakiem, przesiedleńcem z Azerbejdżanu, zanim cokolwiek się na dobre rozpoczęło. Powiedziałam mu, że mam zamiar wyjechać na dłużej do Irlandii i nie ma sensu się angażować. Mój prywatny Cezary Baryka o urodzie Leonardo Di Caprio nie krył rozczarowania. W przyszłości okaże się, że jeszcze wielokrotnie przedłożę podróże ponad stabilizację i rodzinę.
To były już czasy, kiedy internet stawał się coraz cenniejszym źródłem informacji, a w sieci królowało Yahoo. Na uczelni mogliśmy korzystać z tego dobrodziejstwa bezpłatnie i bez ograniczeń. Salę informatyczną zamykano co prawda na noc, podobnie jak cały budynek, ale nie przypominam sobie, bym miała problem z dostępem do komputera. Byliśmy też dumnymi posiadaczami adresów mailowych, które po sześciocyfrowym numerze indeksu i małpie rozwijały się w arcyłatwy do zapamiętania ciąg dalszy z nazwą serwera uczelni. Pamiętam do dzisiaj: novci2coś tamcośtam
Za każdym posiedzeniem na sali startowałam z Yahoo w kierunku Irlandii. Czarne czcionki na zielonym tle, podskakujące leprechauny i kapiące złotem garnki nie odstraszały. Chłonęłam wszystko. Bo tradycyjna polskojęzyczna prasa i literatura wciąż omijały temat szerokim łukiem.
Aż zdarzył się cud. I to wcale nie na końcu tęczy.
W poszukiwaniu Doliny Krzemowej
Na tyłach głównego budynku Akademii Ekonomicznej (obecnie Uniwersytet Ekonomiczny) jest poczta. Przed wejściem stało kiedyś kilkanaście budek telefonicznych i kiosk. Pochodzę z telekomunikacyjnej rodziny i już w podstawówce wszystkie dzieciaki z osiedla przychodziły do mojego domu dzwonić do rodziców w pracy. Mając ten przywilej też dzwoniłam i to często. Na studiach niewiele się zmieniło. Normą był jeden, dwa telefony w tygodniu do rodzicielki ze sprawozdaniem z ostatnich dni. Po drodze, przez szyby kiosku z przyzwyczajenia lustrowałam nagłówki magazynów. W końcu, na przełomie kwietnia i maja 1999 roku znalazłam to, na co czekałam od wielu lat.
– proponował mi wspaniałomyślnie magazyn komputerowy CHIP.
Nie interesowały mnie komputery. Nie miałam nawet własnego peceta. Ale bardzo chciałam wygrać wycieczkę do Irlandii, więc bez zastanowienia kupiłam magazyn. W środku znalazłam ogłoszenie z instrukcjami. Nic specjalnego, odpowiedz na pytania, wytnij kupon, wyślij tradycyjną pocztą lub mailem. Sponsorami byli Magazyn Komputerowy CHIP, Guinness (oczywiście bezalkoholowy) i linie lotnicze British Midland. Nie miałam komputera, nie piłam bezalkoholu i nigdy nie leciałam samolotem. Skutkiem mojego nieobycia było na przykład poszukiwanie w atlasie Doliny Krzemowej w Irlandii. Pytania były krótkie, po jednym od sponsora.
- Jakie firmy mają siedzibę w irlandzkiej Dolinie Krzemowej?
- Wymień trzy miasta, do których latają samoloty BM.
- W którym roku został założony Guinness?
Moja dociekliwość do spółki z Yahoo szybko uporały się z tym całym krzemem. Kupon wysłałam następnego dnia. Namówiłam też sześć zaufanych mi osób, by wzięły udział w konkursie. Bo wycieczka była dla zwycięzcy z osobą towarzyszącą. Wszystkie machały z politowaniem ręką, udostępniając mi swój mail. Już po dwóch dniach o sprawie zapomniałam, bo zbliżała się sesja.
Na studiach wesoło jest
Była to jedna z najbardziej zwariowanych sesji w całym toku studiów. Profesor bankowości zapowiedział na początku roku, że osoby spod kilku znaków zodiaku dostaną dodatkowy bonus na egzaminie. Ale jeszcze nie wie które, bo to musi sobie wywróżyć ze szklanej kuli. Trzy razy w roku puścił listę obecności. Chcieliście wpisać kolegę? Zapomnijcie! Trzeba było znać jego datę urodzenia, numer indeksu, albo nazwisko panieńskie matki. Komórkę posiadała wtedy co dziesiąta osoba. Tuż przed końcowym egzaminem nasz mentor oznajmił szczęśliwy, że w tym roku sprzyjają mu absolutnie wszyscy i bonusu nie było.
Za to ogłoszenie wyników było dla mnie sporym zaskoczeniem. Po raz pierwszy miałam szansę na stypendium naukowe, bo z bankowego testu bez bonusu otrzymałam drobnym druczkiem 4 z minusem. Był tylko mały problem. Tydzień wcześniej świadomie przespałam zaliczenie z angielskiego i bez stresu przełożyłam je na wrzesień. A teraz wystarczyłaby z niego trójka. Nie było mowy o stypendium z poprawką. Tego samego dnia, na gościnnej kolacji u przyjaciół, dumając nad moją niefrasobliwością dowiedziałam się, że w czerwcu z angielskiego jest jeszcze jeden termin z inną grupą. Dokładnie, to chyba nawet jutro. Chwyciłam więc za książkę telefoniczną, wytypowałam prawdopodobieństwo, że dany numer to ten właściwy i zadzwoniłam. Było dobrze po 20.00, a ja dzwoniłam na prywatny numer domowy wykładowcy.
Taaaa… Nie ma co żartować sobie ze studentów. To wszystko prawda. Moja nauczycielka od angielskiego długo wahała się w rozmowie, czy tak w ogóle można, a co na to regulamin, itp. Jednak wizja stypendium skutecznie zaangażowała moje mediacyjne talenty i udało się. Następnego dnia siedziałam gdzieś na poddaszu budynku przy Towarowej i z obcą grupą sklecałam wypowiedzi w obcym języku. Orłem z angielskiego nigdy nie byłam. Nie jestem i dzisiaj, ale stypendium dostałam i utrzymałam je do końca studiów.
Czy wierzysz?
W wakacje przyjaciółka z rodzinnego miasta namówiła mnie na pielgrzymkę do Częstochowy. Nie miałam okazji wcześniej pielgrzymować i zapisałam się z ciekawości. Nie wierzyłam, że ludzie w niecałe dwa tygodnie dobrowolnie pokonują pieszo 600 kilometrów. Okazało się, że pokonują. Ja za to zaliczyłam kolejne „szkiełko i oko”, masę wrażeń i ładnych widoków. Że głupi powód do pielgrzymowania? Na trasie, co dwa dni odwożono jakąś pannę do szpitala, bo pielgrzymka pomyliła jej się z turnusem odchudzającym.
W Częstochowie, trójka moich bardziej doświadczonych przyjaciół zdecydowała, że nie czekamy do 15 sierpnia. Chcieliśmy wracać jeszcze tej samej nocy parafialnym autobusem do Zielonej Góry i udało nam się zdobyć miejsca. Powodem były głównie oszczędności. Podróż pod hasłem „zatrzymujemy się w każdej wiosce w promieniu 20 kilometrów od głównej drogi, żeby wysadzić naszą miłą panią Krysię, naszą miłą panię Basię i jakże przemiłego pana Rysia” trwała 15 godzin. Do domu dotarłam tuż przed południem. Jeszcze nie zdążyłam się rozpakować, gdy ojciec zawołał mnie do telefonu. Niewyspana wzięłam słuchawkę i otrzeźwiałam w ciągu sekundy. Po drugiej stronie ktoś w kółko wrzeszczał, „Wygrałam! Wygrałam wycieczkę do Irlandii! Jedziemy!” To była moja przyjaciółka ze studiów, Agata. Ta spod Lublina, bo znałam dwie Agaty.
ciąg dalszy nastąpi